Tuż po wybuchu wojny, jako wolontariusz Fundacji benek byłem 14 razy na Ukrainie z transportem karmy dla zwierząt.

Jako wolontariusz Fundacji Benek zorganizowałem transport karmy dla psów i kotów do schronisk na Ukrainie. Ewakuowałem z terenów wojennych ludzi, psy i koty. Na ogarniętej wojną Ukrainie byłem 14 razy.

Już tydzień po wybuchu wojny pojechałem sam z pierwszym transportem. Pierwotnie miałem plan dotrzeć do Charkowa. Skontaktowałem się z tamtejszym schroniskiem – skończyło już się im jedzenie dla zwierząt, a mieli około 300 psów i kotów. To były naprawdę dzikie czasy, nie wiedziałem czego się spodziewać. Bardzo mało było sprawdzonych informacji co tam się naprawdę dzieje. Przygotowując się do pierwszego wyjazdu, szykowałem się jak na wojnę.

Aby obejrzeć ten film, zaakceptuj reklamowe pliki cookie

Zabrałem ze sobą dodatkowe 70 litrów paliwa, 20 butelek wódki na łapówki, jedzenia i picia na tydzień, 1000 dolarów na łapówki poutykane w różne miejsca, latarkę, śpiwór, ciepłe ubrania i 1500 kg karmy dla psów i kotów. 

Po przejechaniu granicy noc spędziłem na parkingu zaraz obok. W tym czasie była tam godzina policyjna, ponoć po nocach jakieś grupy rosyjskich komandosów gdzieś tam działały. Tak, że ludność cywilna która dostała broń miała obowiązek strzelać po zmroku do wszystkiego co się rusza. 

Jak tylko się rozwidniło ruszyłem z duszą na ramieniu w stronę Lwowa. Co kilka kilometrów były barykady a na nich żołnierze i cywile z bronią. Każdy inaczej ubrany, w to co miał, aby tylko wyglądało po wojskowemu choć trochę. Broń w ich rękach też różnoraka, kałasze, strzelby, pistolety. Część to chyba pamiętała pierwszą wojnę światową. I na każdej barykadzie sprawdzanie wszystkiego, gdzie jadę i po co. 

Generalnie bardzo pozytywnie byli nastawieni. Ale najbardziej ich dziwiło, że nie wiozę pomocy humanitarnej dla ludzi i żołnierzy. Tylko dla zwierząt. 

Raz tylko jakiś tajniak na barykadzie wziął mnie za jakiegoś szpiega chyba, mam w paszporcie kilka wiz do Rosji i miałem trochę stempelków z lotniska Szeremietiewa w Moskwie z różnych przesiadek. Wybebeszył mi cały samochód i widać że chciał mnie zamknąć. Ale podszedł jakiś wojskowy wyższy rangą i mu powiedział żeby się uspokoił bo będzie afera międzynarodowa. No i mnie puścili. 

Siedemdziesiąt kilometrów do Lwowa jechałem trzy godziny przez te barykady. W międzyczasie okazało się że droga do Charkowa jest zamknięta ze względu na ostre działania wojenne. Na spontanie postanowiłem zawieźć całą karmę do schroniska we Lwowie. 

Nie miałem internetu w telefonie i nie działała mi nawigacja. Musiałem podróżować w starym stylu pytając się ludzi o drogę, co nie było proste bo to schronisko było na strasznym zadupiu. A ja miałem zapakowaną pod korek przyczepkę którą ciężko zawrócić. 

Około południa udało mi się dotrzeć do schroniska. Nawet bez wojny widać było że tam bida z nędzą. Psy nie są trzymane w kojcach tylko wszystkie biegają po całym terenie, gdzie są porozrzucane takie niby budy. To było bardzo ciekawe przeżycie. Wjechałem samochodem na teren schroniska. Wysiadłem a do mnie podbiegło ze 100 psów szczekając i ujadając. Nie należę do strachliwych i bardzo lubię psy, ale i tak adrenalina się podniosła. Zostałem przywitany jak należy przez psiaki, porządnie wylizany. Wypakowaliśmy karmę dla psów i powiedziałem że mogę zabrać trochę psów. Ale się nie zgodzili bo niby z jakąś inną fundacją się umówili że zabiorą psy.

Taki był początek. U mojego znajomego w okolicach Lwowa załatwiłem magazyn, gdzie wywoziliśmy karmę dla psów. Stamtąd jechała ona do schronisk dla psów i kotów, głównie w Charkowie. 

Jeździłem raz w tygodniu moim samochodem z przyczepką. Byłem 14 razy. Czasami jeździły ze mną busy, samochody ciężarowe i tiry. 

Na granicy zawsze były jakieś kłopoty, zwłaszcza ze zwierzętami, które ewakuowaliśmy z Ukrainy. Dwa razy nas zawrócili polscy celnicy. To były ciężkie chwile, te zwierzaki były bardzo umęczone transportem z Charkowa który trwał ze dwadzieścia godzin, później na granicy czekaliśmy z pięć godzin, a później po dwóch godzinach ciągania się z urzędnikami musieliśmy zawrócić. Bardzo mi było ich szkoda, a poza tym nie miałem gdzie ich zawieźć bo ludzie którzy je przywieźli z Charkowa już dawno pojechali. 

Ale jak to się mówi – Polak potrafi. W tym czasie obowiązywał przepis że na jedną osobę można wwieźć do Polski pięć zwierząt, więc cofnąłem się na Ukraińską stronę i oddawałem po pięć psów czy kotów ludziom przekraczającym granicę. Lub brałem do swojego samochodu jakieś dodatkowe osoby, żeby wypadało po pięć na pasażera. 

Raz utknąłem na dobre z trzydziestoma kotami. Nikt ich nie chciał wziąć a jechało w tym czasie w polską stronę mało samochodów, tak że musiałem zapłacić pieniądze Ukraińcowi który zabrał 15 szt. No ale najważniejsze że się udało.

Ukraińscy pogranicznicy na początku wpuszczali pomoc humanitarną bez żadnych formalności. Później zaczęli wymyślać jakieś deklaracje, do których trzeba było dostarczyć toną dokumentów i stać w kolejce z tirami, tak że godziny i noce spędzałem na granicy.  Już mnie dobrze znali na tej granicy w Hrebennym.

Na Ukrainie poznałem pułkownika tamtejszej jednostki ze Złoczowa, tak że zaczęliśmy też dostarczać pomoc humanitarną dla wojska, głównie mundury, lekarstwa i środki medyczne. Dzięki temu miałem możliwość odwiedzić jednostkę wojskową i poznać bliżej tamtejszych żołnierzy. 

Z moich obserwacji i z ich opowieści mogę stwierdzić że Ukraińcy są bardzo zawzięci i brutalni. Stąd pewnie taki sukces w oporze jaki stawiają Rosjanom.

Podczas moich wyjazdów na Ukrainę przeżyłem bardzo dużo miłych chwil, wszyscy się cieszyli i dziękowali. Gościli mnie jak kogoś bliskiego.

Niestety przeżyłem też bardzo dramatyczne chwile, o których tu nie mogę napisać.

Jeżeli chodzi o liczby to sam swoim samochodem z przyczepką zawiozłem 21 ton karmy dla zwierząt i lekarstw dla wojska. 

Ewakuowałem około 100 psów i kotów.